No cóż, z westa nic nie wyszło, ale Hubertus zmienił wystarczająco dużo. Nie wiem czy pisałam czy nie, chyba nie, w listopadzie, kiedy wszyscy mieli ochotę pić gorzałkę przed gonitwą, bardzo miły, znany mi wcześniej cowboy, sam wsiadł na przyczepę, a mnie wsadził na Bandosa. Koń był cudowny, nie musiałam kierować, biegł za panem. No i mniej więcej wtedy widziałam go ostatni raz. Jak wiecie, miałam się przerzucić na western i jeździć właśnie u tego kolesia. Jednak stwierdziłam, że pojeżdżę na Musli, bo lepiej mi się siedzi w siodle angielskim. Lotne opanowałam w między czasie, poskakałam na koniku polskim i wywaliłam się jadąc za samochodem, prawie rozwalając sobie głowę (kilka centymetrów od koła). Teraz sytuacja wygląda tak:
• W ferie pojadę na jazdę do tego gościa
• Pojeżdżę w weście chwilę
• Mama umówiła mnie wczoraj...
• ...dowiadując się również, że Bandos nie żyje.
No właśnie. Także jestem zdruzgotana, bo konia znałam około dziesięciu lat ;-; Poryczałam sobie wczoraj kilka godzin, ale co tam. Nie wiem jak wytrzymam w tej stajni, ale cóż, muszę dać radę, nie?